czwartek, 6 października 2011

„Polityka” w okularach i kolorach z PRL


Tak, jak paranoicy widzą sprawy paranoidalnie, tak i teoretycy spisku widzą zwolenników teorii spiskowych wśród wszystkich innych.  Szczególnie, gdy rodowód ich sięga historycznego epicentrum spiskowania przez państwo przeciwko swym własnym obywatelom – czerwonej Polski, PRL-u.  Czerwonej, jak suknia pani Janiny Paradowskiej.

Pani Paradowska, w swojej postkomunistycznej reinkarnacji jako dziennikarka Polityki, dzieli się w bieżącym wydaniu tygodnika swoją opinią na temat kończącej się kampanii wyborczej.  Choć dla niej, ona się jeszcze tak naprawdę nie zaczęła.  I pani Paradowska wciąż bezskutecznie czeka na pojawienie się „dziadka z Wermachtu” lub na slogan w stylu Mordo ty moja...”, biadoląc na panujące w kampanii nudy na pudy.  Chyba, że … Bo według pani Paradowskiej wszystkie „żrące substancje popłynęły innymi nurtami.” 

Jakimiż to więc grubo ciosanymi kanałami pełzną te „żrące” nas i publicystkę, „substancje”?  Ano, donosi pani Paradowska: „Tymi mniej oficjalnymi, po przykościelnych kaplicach, katechetycznych salkach, na spotkaniach klubów „Gazety Polskiej”, w tym całym drugim obiegu wielkiego przemysłu pogardy dla faktów i rozumu, wyrosłego na podłożu smoleńskiej katastrofy, stworzonego i nadal pospiesznie utrwalanego na potrzeby mitu. Dla zwycięstwa jednej prawdy. I przede wszystkim zemsty.”

„Drugi obieg” informacji i opinii?  Myślałam przecież, że podziemie informacyjne pogrzebaliśmy razem z PRL. A tu wynurza się, ta sama jak wtedy, antykościelna frazeologia oraz pogarda dla tego, co oddolne i poza kontrolą państwowych lub partyjnych środków masowego przekazu.  Wszystko to normalka, na miarę byłej komunistki. 
Niepokoi mnie natomiast konkluzja pani Paradowskiej, że „katastrofa smoleńska” jest źródłem „wielkiego przemysłu pogardy dla faktów i rozumu”.  Konkluzja niespójna z ideologicznym rodowodem autorki.  Czyżby zapomniała ona, reżimowa dziennikarka polityczna, co bywało zawsze tak dla niej, jak i dla jej partii, źródłem wstecznictwa i zacofania, słowem kołtuństwa, Kościoła?   Tak, oderwanie tego Kościoła od rzeczywistości.  Tej marksowsko-dialektycznej, naukowej, popartej doświadczeniem rzeczywistości.

Niestety, tragedia smoleńska jest, aż do bólu, realna.  I utrata lwiej części przywódców narodu zobowiązuje tych, co żyją, do snucia hipotez, weryfikowania ich na drodze eksperymentu i do wyciągania wniosków.  Tymczasem pani Paradowska twierdzi, że cały ten trud służy po prostu … zemście.  Ba, gdyby tylko to ona jedna popełniała to freudowskie przejęzyczenie.  Przecież powiedzieć komuś, że motywuje go pragnienie zemsty, to tak jak powiedzieć mu, że motorem jego działania jest odwet za zło, za doznaną krzywdę.  Tym samym osoba, zarzucająca innemu kierowanie się chęcią zemsty przyznaje, że zło, czy też krzywda, zostało de facto popełnione.  Jak to się ma do przypadku tragedii smoleńskiej, o której właśnie publicystka Polityki  pisze, niech ona sama swym czytelnikom wytłumaczy.  Tymczasem stary Freud się kłania.

To przecież brak prawdziwej i obiektywnie naukowej analizy tej katastrofy, poprzez wielokrotnie rekomendowaną przez „drugi kanał obiegu” komisję międzynarodowych ekspertów, doprowadził w prostym łańcuchu przyczynowo-skutkowym do rozwoju spekulacji i hipotez.  Takie hipotezy i spekulacje zawsze tworzą się w warunkach braku dostępu do informacji, braku zaufania do procesu oraz w kontekście braku wiarygodnych wyjaśnień.  Przecież tu idzie o jedną z największych tragedii w historii Polski. Tragedii jakże wygodnej dla wielu wpływowych sił, zarówno w tym kraju, jak i w sąsiednim.  Tragedii spowodowanej „perfekcyjnym sztormem” atakującym Tu-154 z wielu kierunków – aż do śmiertelnej pułapki.   
Nie musi pani Paradowska szukać teorii konspiracji w kościołach, bo rzekomi konspiranci nie tylko, że nigdy się nie kryli, ale wręcz nawoływali tych próbujących ukryć przyczyny katastrofy do wyjścia z ich własnej konspiracji.  Niestety ci ostatni mają dostęp do informacji i mediów, a ci pierwsi, dążący do poznania faktów i naukowego ich wyjaśnienia, tego dostępu nie mają.  Dlaczego więc wysiłki Antoniego Macierewicza zamiast być dokładnie analizowane przez odpowiedzialnych za znalezienie przyczyn katastrofy, doznają jedynie publicznego linczu w neoliberalnych mediach?  A panu Macierewiczowi grozi się pociągnięciem do jakiejś tam odpowiedzialności sądowej za wydanie „sekretów”.

Nie ma sekretów w katastrofie smoleńskiej, tak, jak nie mogło być sekretów w zbrodni katyńskiej czy w procesie norymberskim.  Czarne rozdziały historii nigdy nie zostają czarne do końca. Problem jest tylko, do kiedy.

poniedziałek, 3 października 2011

Tusk i Sikorski walczą ze zdrowiem psychicznym

O stopniu
zaawansowania cywilizacyjnego społeczeństwa
świadczy jego stosunek do osób psychicznie chorych.




Jak poinformowała PAP, Fundacja im. Stefana Batorego ogłosiła wyniki monitorowania serwisów informacyjnych polskich stacji telewizyjnych.  Okazuje się, że ponad połowę czasu wszystkich komitetów wyborczych w programach informacyjnych TV poświęcono Platformie Obywatelskiej.  Czas prezentacji premiera Tuska w serwisach TVN i Polsatu stanowił 48 proc. udziału wszystkich kandydatów.  Minister Sikorski nie pozostaje daleko w tyle.
Lwia część publicznie finansowanego czasu Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego wypełniona jest lansowaniem swoich własnych wizerunków.  Obaj panowie usiłują promować się, jako eurocentryczni i cywilizowani mężowie stanu.  Jako politycy, którzy są za równością dla wszystkich i za postępem społecznym, cokolwiek by ten postęp dla nich nie znaczył. Czyżby?

Kulturę społeczeństwa i jego przywódców mierzy się stosunkiem do tych osób w społeczeństwie, które najbardziej zrozumienia i pomocy potrzebują.  Ludzi biednych, niepełnosprawnych oraz tych, którzy cierpią na schorzenia psychiczne.  Cóż na to premier Tusk i minister Sikorski?

Jednym z kampanijnych oręży Tuska i Sikorskiego w walce wyborczej z Jarosławem Kaczyńskim jest „oskarżanie” go o niezrównoważenie psychiczne, ponieważ podobno brał jakieś lekarstwa po katastrofie smoleńskiej, w której zginął jego brat, bratowa i najbliżsi przyjaciele. Strategia ta jest nieoryginalnym plagiaryzmem.  Bo to już przecież Sowieci zamykali dysydentów w szpitalach psychiatrycznych, a całkiem niedawno w naszym własnym, podobno wolnym, kraju, natchniony platformą Platformy sędzia Maciej Jabłoński próbował wysyłać Jarosława na badania psychiatryczne.

Psychiatryczna diagnoza „niezawisłego” sędziego Jabłońskiego musiała być inspirowana panteonem platformerskich bóstw.  No, bo jakie jest prawdopodobieństwo, żeby pewnego wieczoru telewizje ujawniały informację, że nieszczęsny przywódca opozycji kierowany jest przez „niezawisły” sąd na badania psychiatryczne, gdy tymczasem tego samego dnia tryskający przywódczą energią premier Tusk spotyka się z przybyłą właśnie do Polski panią Kanclerz Merkel i jej ministrami.  Powiadają nam, że to zbieg okoliczności?  Jeśli tak, to czym tłumaczyć następną zbieżność w czasie kolejnych dwóch zdarzeń.  Otóż dowiadujemy się, że nasz „niezawisły” sędzia wyznacza prezesowi Kaczyńskiemu właśnie ten dzień na badania przez biegłych psychiatrów, w którym premier Tusk inauguruje swym przemówieniem w Parlamencie Europejskim przewodnictwo Polski w Unii Europejskiej.  Pytanie o związek przyczynowo-skutkowy powinno być dla każdego retoryczne.
Podczas obecnej kampanii wyborczej do dyskusji na temat psychiatrycznych aspektów opozycji politycznej w Polsce włączył się Koordynator Programowy PO, minister Sikorski.  Cytując za Onet i PAP, 19 września, 2011 oświadczył on publicznie: Kaczyński „znowu się zmienił.  Znowu był miły, łagodny … Czy to zmiana farmakologiczna?”  Pomimo, że nasze krzykliwe media pozują na postępowe społecznie, nikt jednak - ani pani Olejnik, ani pan Lis - tej ministerialnej wpadki nie analizował. W naszej rzeczywistości medialnej ta anormalność jest normalna.

Zmiana farmakologiczna?  Jarosław Kaczyński, jak wielu najbliższych i przyjaciół ofiar katastrofy smoleńskiej, miał pełne prawo przeżywać traumę, szok i głęboki smutek po śmierci swojej najbliższej rodziny i przyjaciół.  Kto nigdy nie doświadczył takich bolesnych uczuć po śmierci swoich najbliższych, jest albo psychopatą, który nie potrafi współczuć, albo ma osobowość narcystyczną i kocha samego siebie najbardziej. Jarosław Kaczyński miał prawo brać jakiekolwiek lekarstwa, które mu przepisano po katastrofie.  Tak, jak my mamy prawo sięgnąć po proszek od bólu głowy, gdy głowa nas rozboli i płakać po śmierci mamy.  Prezes Kaczyński postąpił rozsądnie i był w stanie wrócić, pomimo osobistej traumy i cierpienia, do życia publicznego natychmiast po katastrofie.  Oby było więcej przywódców z tak silnym charakterem - w tradycji wielkich Polaków znanych z kart historii.  Należy mu się uznanie, a nie brutalny atak.

Komentarz Sikorskiego ujawnia głęboką, ukrytą nienawiść do osób cierpiących na schorzenia psychiczne.  Jak pogodzić tę wrogość z najnowszymi statystykami Wspólnoty Europejskiej, wskazującymi, że około 40 procent mieszkańców tej Wspólnoty Szczęścia cierpi na różne zaburzenia psychiczne, a prawdopodobieństwo rozwinięcia depresji lub schorzeń lękowych w naszym życiu sięga 50 procent?  „Postępowy” Sikorski nienawidzi więc 40 procent swoich krajan i życzy im jak najgorzej, bo razem z sędzią Jabłońskim uważa, że branie lekarstw jest dla słabeuszy, których powinno się z polityki wyrzucić.  Tak jak w Sparcie ze skały zrzucano niepełnosprawne niemowlęta.  A jeszcze sto lat temu zamykano chorych psychicznie w azylach, za żelaznymi kratami, w kaftanach bezpieczeństwa.

Dodajmy do czarnej listy nieprzyjaciół Sikorskiego także i katolików sprzeciwiających się fali liberalizacji i wynaradawiania kraju, wolnych mediów jak Radio Maryja, kibiców sportowych oraz niepoprawnych internautów.  Lista tych znienawidzonych przez Sikorskiego i Tuska dawno już musiała przerosnąć połowę społeczeństwa Polski. Jej rozmiar ujawnia, jak głębokie są ich pokłady gniewu i agresji wobec tych rodaków, których jako rząd kraju, a nie partii politycznej, powinni reprezentować.
 
Przyjrzyjmy się zachowaniom Sikorskiego z perspektywy klinicznej.  Zaobserwujmy słabo hamowany gniew, agresję słowną, prowokowanie ludzi, którzy egzekwują swoje prawo do wolności słowa, a także poniżanie i lekceważenie myślących inaczej.  Oto próbka jego zachowania w stosunku do demonstrujących kibiców:


Żaden cywilizowany przywódca na taką agresję wobec mieszkańców własnego kraju, którym przecież ma służyć, nigdy by sobie nie pozwolił.  Media i opinia publiczna wywiozłyby go na taczkach ze sceny politycznej, nawet po płaczliwych przeprosinach.  Ale w polskich mediach atak na ludzi ze schorzeniami psychicznymi, którzy się leczą, uchodzi za celny, a może nawet zabawny cios. A publicznej reakcji wobec Sikorskiego, i takich politykow, jak on, z osobowością narcystyczną, jak Stalin, Putin czy Chavez, brak.  W jak wielu krajach uszłyby na sucho komentarze o „dożynaniu watahy” (Sikorski)  czy „wyginięciu jak dinozaury” (to Tusk) w kontekście przeciwnika (przecież tylko) politycznego?


A teraz quiz.  Który z polskich przywódców obecnej ekipy rządowej ma następujące cechy charakteru:

     1.    Jest przekonany o swojej wielkości i ważności?
2.    Wyobraża sobie nieograniczony sukces w tym wszystkim, co robi?
3.    Uważa, że ma „specjalne” zdolności, których inni nie mają i otacza się wyłącznie ludźmi o wysokim statusie?
4.    Wymaga nieustannej admiracji?
5.    Oczekuje, że będzie faworyzowany przez innych, niezależnie od tego, co robi?
6.    Wykorzystuje nieświadomych ludzi, aby uzyskać to, co chce?
7.    Brakuje mu współczucia dla innych?
8.    Pokazuje aroganckie zachowanie wobec innych?
Tak, zapewne nie jeden.  Ale tandem Sikorski i Tusk na pewno przodują. 
Powyższe kryteria są zaczerpnięte z Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders DSM-IV, TR, wydanie czwarte (polskie wydanie zdaje się nosi tytuł: Kryteria diagnostyczne zaburzeń psychicznych DSM-IV).

Cóż, Tusk i Sikorski walczą zajadle ze zdrowiem psychicznym innych.  Ale belki w swoim oku nie widzą.

piątek, 30 września 2011

Kampania Tuska - Zrobimy Więcej Złego


Zrobimy więcej.   Słowa te związane są zwykle z ochotniczą, prospołeczną propozycją.  I konsekwentnie, bardzo rzadko wywołują pejoratywne skojarzenia u odbiorcy.  Zrobimy więcej jest manifestem wolontariusza.  I częściej tak, niż nie - jest deklaracją spontaniczną. Na pewno zaś reakcja adresata na oświadczenie: zrobimy więcej daleka jest od uczucia lęku.

Dlaczego więc zgrzytamy zębami przemykając się pośpiesznie obok plakatu wyborczego Platformy?  A w naszych zjawach nocnych, po których budzimy się spoceni i w panice, straszą nas takie oto widma?

Więcej bezrobocia, bo według GUS-u wynosiło ono w sierpniu tego roku zaledwie 11.6%, bedąc tylko o 55 200 większym, niż w roku obiegłym.  Więcej katastrof lotniczych, bo ciągle jeszcze chodzi po naszej „zielonej wyspie” opozycja.  Więcej  zapierających oddech w piersiach objęć z Putinem, bo jeszcze jakoś dychamy.  Więcej rur pod powierzchnią Bałtyku,bo jeszcze wciąż nasze mniejsze okręty mogą powracać do kraju.  Więcej rosyjskich inwestycji w Polsce, bo przecież Tusk powiedział, że „nie ma ideologicznych powodów, aby je odrzucić.”  W tym duchu czekajmy więc na wykupienie przez oligarchów rosyjskich rafinerii w Gdańsku oraz towarowego sektoru Polskich Kolei Państwowych, na które to inwestycje Rosja ma niespożyty apetyt. 

Także więcej kontroli premiera Tuska nad środkami społecznego przekazu, być może do punktu, kiedy zarówno dziennikarz jak i jego gość będą musieli się wykazać politycznie poprawną legitymacją.  I konsekwentnie więcej  nienawiści i pogardy dla ludzi myślących, mówiących i piszących inaczej.  A także dla tych paradujących bezczelnie w niewłaściwych nakryciach głowy i słuchających  znienawidzonego radia pod przywództwem jeszcze 
wścieklej znienawidzonego redemptorysty. 
Nie zapomni też Tusk, aby zamknąć więcej nie tylko stadionów, ale i geotermicznych (a może nawet i innych - przyszłość pokaże) źródeł ogrzewania nieposłusznych szkół wyższych.

To, czy my, nasze rodziny i przyjaciele wesprą Tuskową kampanię Zrobimy Więcej, wciąż jeszcze zależy od nas.  Ale następna kadencja Tuska zrobić będzie mogła o tyle więcej, niż ta obecna, że wspominać będziemy nasze obecne dyskusje, tak pełne dramatu narodowego, jako złote czasy polskiej wolności słowa.  Której to wolności słowa Tusk chce - wyjątkowo - zrobić mniej.

Bo przecież tandem Tusk-Sikorski chce więcej kneblowania internautów.  A to przecież my.

wtorek, 27 września 2011

Nie wrzucać srebrników do urny

Przegrywamy zwolna od 1989 roku walkę o państwo.  Niektórzy widzieli już jego koniec w Lizbonie.  Przesuwamy coraz dalej kolejne linie obrony tego, co jest w nas, jako w narodzie, drogocenne.  I tego, co nas identyfikuje jako naród.  Pozostajemy bezbronni wobec ekscesów antypolskich Janusza Palikota, prezydenta Komorowskiego, czy też szkalującego poza granicą Polaków ministra Sikorskiego.  Jesteśmy też świadkami heroicznego oporu skazanych na porażkę, bo osamotnionych obrońców Krzyża.  Godzimy się na publiczny lincz i erozję sakramentu małżeństwa z konsekwencjami w pogłębiającym się ujemnym przyroście naturalnym.   W tym kontekście społecznym pojawia się nowy tygodnik, Wręcz Przeciwnie.

Wręcz Przeciwnie deklarowało się jeszcze przed swym poczęciem jako pismo konserwatywno-liberalne, nie podając jednocześnie swojej definicji obu członów tej dychotomii.  A różnica pomiędzy obu ideologiami jest jak ta między ogniem i wodą lub światłem i ciemnością (przynajmniej w mojej bibliotece).  Bo ideologie te wykluczają się wzajemnie.  Tygodnik zdaje się sam chciał rozwiać wątpliwości już przy starcie.  I wybrał sobie modnego wśród salonów i mediów chłopca do bicia - katolików.  Nie do końca to oryginalne?  Przecież przed nim robiły to już inne: Przekrój, Polityka czy Wprost.  I wiele innych, tak w kraju jak i zagranicą.  I nikomu nic się nie stało, zdają się krzyczeć liberałowie, ta nowa lewica, bo katolicy to wszak ludek znany z pokoju, pokory oraz z cnoty przebaczania.     

W przypadku Wręcz Przeciwnie jedyna oryginalność ataku zespołu redakcyjnego polega na selekcji celu uderzenia.  Wybrali sobie samo serce katolicyzmu - Eucharystię.  Zapewne po to, aby zbulwersować opinię jeszcze ostrzej.   Efekt?  W języku polskim nazywa się to świętokradztwem.   Pismo, myślą sobie właściciele, korzystając z doświadczenia kolegów po fachu, będzie sprzedawało się teraz jak ciepłe bułeczki.  Więc zacierają ręce w oczekiwaniu na pęczniejące konta bankowe i zaspokojenie wybujałego ego.  Bo przecież rządcy Rzeczpospolitej tylko przyklasną …  Jeśli nie głośno, to po cichu, ale skutecznie.  A business poczytne pismo polubi i pomieści reklamy, by czytelnikom dobra swoje sprzedać.  Judaszowe srebrniki?  Może tak, ale czy ktoś widział samobójstwo biznesmena z powodu własnych błędów etycznych?  Bo przecież o grzechu na forum publicznym nie wypada mówić . To nieprzyjemnie dźwięczące w uchu pojęcie schodzi już i tak do katakumb życia społecznego.     

Jak długo trzeba będzie czekać na odpowiedź Episkopatu Polski?  I nas samych?  Sądząc po reakcji, a raczej jej braku, na konfiskatę i maltretowanie Krzyża i jego obrońców na Krakowskim Przedmieściu nie byłabym wcale tutaj optymistką, czy ta reakcja kiedykolwiek nastąpi.   A brak reakcji jest zachętą do nowej kampanii nienawiści wobec katolicyzmu.  Na co czekamy?  Na współczucie?  A może na nową martyrologię?    

Świat nie znosi próżni.  Pustka po usunięciu Krzyża zaczyna się wypełniać.  Pojawia się Nergal z przebranym jak diabeł w ornat Wręcz Przeciwnie.  I przyjdą inni.  Bo jeśli Nergal i Wręcz Przeciwnie przejdą z sukcesem test społecznego przetrwania, można będzie katolików zepchnąć jeszcze dalej od forów publicznych, zmarginalizować  i zamknąć w podziemiach.  Na powierzchni zostanie tylko katolicyzm państwowy, wydezynfekowany,  zliberalizowany i zapraszany na  oficjalne uroczystości.  Bez żadnego znaczenia poza symbolicznym.  Takie sobie piórko na góralskim kapeluszu.    

Co winniśmy w odpowiedzi zespołowi redakcyjnemu tygodnika?  Bojkot kupowania pisma i jego reklam.  Bojkot firm ogłaszających się w tygodniku.  Sądy?   Tymczasem, jaka może być recepta na rozszerzającą się epidemię społecznego przyzwolenia na zło i postępującą apatię narodu? 

A może tak zamiast katakumb i akceptacji judaszowych srebrników zacząć od masowej pielgrzymki narodu z przystankiem do urny wyborczej?

poniedziałek, 19 września 2011

Program wyborczy PO finansowany z kieszeni podatnika?

Platforma Obywatelska zdołała dopiero teraz, na niespełna miesiąc przed wyborami, przedstawić program łatany, jak sama to określa, dokumentami rządowymi.  Aby rozwiać wszelkie wątpliwości rzecznik rządu Paweł Graś przyznał, że program PO zawarty jest również w wielu rządowych dokumentach, jak strategia "Polska 2030" czy "Polska 2020".

Czy nikogo nie fascynuje fakt, że rządowe dokumenty, powstałe może jeszcze na dodatek przy współudziale PSL, służą Platformie Obywatelskiej jako jej własny, partyjny program?  Co więcej owe rządowe dokumenty finansowane są przecież z pieniędzy podatnika.  Również tego, popierającego program wyborczy PiS-u.  Przecież to krzyczący konflikt interesów.  A może nawet plagiat, bo przecież PSL też kontrybuowało coś niecoś do „rządowych dokumentów”.

A co na to Rzecznik Praw Obywatelskich razem z Najwyższą Izbą Kontroli?  I my wszyscy?

Media robią to, co mogą

“I did it because I could” (zrobiłem to, bo mogłem to zrobić)
                                                                             -  Bill Clinton



Sobotnie, internetowe wydanie Gazety Wyborczej epatuje tytułem: Polacy, naród co pluje na cudze groby”.  A pod nim antypolski paszkwil, jakich bez liku w tej gazecie. 

I zaraz potem w części blogosfery zapanowała atmosfera zdziwienia.  Pytano głównie, dlaczego fizjologię pogardy przypisuje się całemu narodowi polskiemu.  Jednak skąd to zdumienie?  Czy ktoś był zdziwiony, kiedy w 1968 roku Trybuna Ludu nazywała studentów wichrzycielami?  Czy ktoś był naprawdę zaskoczony, gdy sowiecka Prawda pisała, że Sołżenicyn jest zdrajcą i wrogiem narodu rosyjskiego?

Dlaczego więc się dziwić, że Gazeta Wyborcza, stworzona wyłącznie do promowania idei lewicy w powiązaniu z przyjaźnią ze wszystkim, co nie polskie, a w odwrocie od katolicyzmu i patriotyzmu, powiada, że naród polski pluje na obce groby?  Wszak Gazeta li tylko wypełnia swoją misję, najlepiej jak umie.   

Dowodów na antypolskie i antykatolickie skrzywienie Gazety Wyborczej jest aż za dużo.  I fascynować powinny nie „rewelacje” Gazety, lecz … głuche milczenie większości Polaków. Zarówno publiki, która nie tylko „wciąż łyka i łyka” (kto jeszcze pamięta to trafne powiedzenie Stefana Kisielewskiego?), ale i nawet kupuje Gazetę dla wiadomości sportowych i innych „niewinnych” informacji, biznesów dostarczających poprzez swoje płatne ogłoszenia Gazecie finansowej energii, jak i polityków i publicznych gremiów, zajmujących się (w założeniu) wykrywaniem i usuwaniem nieetycznych praktyk w mediach.  Mediach, które – w większości - pomimo upływu 22 lat od czasu tzw. odzyskania niepodległości, zamiast informować zajmują się, jak w PRL, dezinformacją i propagandą. 

A przecież musimy bronić nie tylko wolności słowa, bo nikt nie chce cenzury, ale i także prawa do prawdy.  I jako cywilizowane, żądne demokracji społeczeństwo, wymagać powinniśmy od naszych przedstawicieli w życiu publicznym, aby bronili prawa do prawdy i uczciwych środków społecznego przekazu.  A także większej świadomości wśród nas, Polaków, że kupując Gazetę i popierając biznesy, które się w niej ogłaszają, wspieramy finansowo nasze własne pranie mózgu i zdradę ideałów, za które płaciły swoją krwią pokolenia naszych ojców.    

Pytanie więc powstaje, dlaczego społeczeństwo polskie jest wciąż bezbronne wobec choroby programowego, napędzanego ideologicznie kłamstwa i dezinformacji medialnej, ukrywającej się pod przykrywką wolności słowa i pluralizmu opinii. Dlaczego duch i metody Trybuny Ludu, zdawałoby się, dawno zdyskredytowane, wciąż żyją - i to wygodnie - w gazetach i w telewizji? Tymczasem kłamstwo w mediach - zarówno to historyczne, jak i to współczesne - przeradza się w epidemię fałszu społecznego i nagonkę na Myślących Inaczej.

Dlaczego taka Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji wespół z sejmową Komisją Kultury i Środków Przekazu, rząd oraz sądownictwo, próbują paraliżować Radio Maryja i Telewizję Trwam, a jednocześnie są ślepe na kłamstwa historyczne i propagandę antykatolickiej lewicy liberalnej. Czyżby to kolega bronił kolegi?  Ale właściwie to dlaczego kolega z Rady, rządu i sądu … nie miałby bronić swojego kolegi?  Albo kolegi swego ojca, którego poglądy i metody podziela?

Bill Clinton po przyłapaniu go na romansie z Moniką Lewinsky, powiedział, że zrobił to dla tego, „ponieważ mógł to zrobić”.  My tymczasem mamy taką Gazetę Wyborczą, jaką mamy.  I mamy taką telewizję, jaką mamy.  A wszystko to dlatego, że jak kiedyś Bill Clinton, mogą one robić to, co mogą.  Bo większość milczy, a jej ciała przedstawicielskie albo śpią albo po cichu lub głośno popierają fale liberalizmu, antykatolickości i antypolskości w mediach.  Bo to przecież „postęp” i trzeba europeizować tych oszołomów i moherów oraz tamtych spod krzyża.     

Złapmy więc oddech.  Pomyślmy dwa razy, gdy sami, lub ludzie nam bliscy, kupują GW dla wiadomości sportowych, programu telewizji lub obniżki ceny na towar.  Badania nad mediami wskazują, że zdecydowana większość kupuje Wyborczą właśnie w takich zamiarach.  I ugryźmy się w język zanim zamówimy usługę od biznesu ogłaszającego się w antypolskich mediach.  A nade wszystko rozpowszechniajmy apel, że świadomy Polak nie daje ogłoszeń we wrogich Polsce środkach masowego przekazu.

Samo narzekanie rzeczywistości naszej nie zmieni.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Nowa Europa: bomba demograficzna i rezerwaty autochtonów

„Przecież i ja ziemi tyle mam,
Ile jej stopa ma pokrywa,
Dopokąd idę!..."   

                             -  „Pielgrzym”  -  Cyprian Kamil Norwid




Kiedy odwiedzałam księgarnię Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej w Vancouver, przykuła moją uwagę książka znanego publicysty Marka Steyna „Ameryka samotna.  Koniec świata, jaki znamy”.  Precyzyjnie dokumentująca demograficzne zwycięstwo muzułmanów nad rozrodczo ginącym światem Zachodu.  Kiedy poprosiłam o książkę, sprzedawczyni o liberalnym spojrzeniu, obrzuciła mnie podejrzliwym wzrokiem i skomentowała mój wybór następująco: „to kontrowersyjna książka, czy tak naprawdę Pani chce ją kupić?”

W czymże zawinił liberałom Zachodu ten wypełniony statystykami bestseller New York Times’a?
Na naszych oczach muzułmanie przeobrażają Europę w sposób, jeszcze dziesięć lat temu niewyobrażalny.  Dewastująca Stary Kontynent emigracja i siła rozrodcza potomków proroka Mahometa nie są jednak same w sobie źródłem tej transformacji.  Co jest przyczyną nadzwyczajnego powodzenia tego galopującego islamskiego imperializmu?

Każdy, kto chce widzieć dostrzega, że duch Europy - duch Dantego, da Vinci czy Bacha - dławiony jest bezlitośnie przez moralnie relatywistyczny, post-modernistyczny światopogląd.  Światopogląd zachęcający do obojętności religijnej, zwłaszcza w odniesieniu do chrześcijaństwa.  Definiującą charakterystyką współczesnego społeczeństwa europejskiego (pytanie, czy jeszcze ciągle narodów europejskich?) staje się na naszych oczach, zrodzona przez laicki humanizm, apatia religijna.  Apatia ta stwarza w Europie gigantyczną próżnię duchową.  I tę duchową próżnię nie tylko chce, ale jest zdeterminowany do końca wypełnić islam.  A może już wypełnia, bo całe narody zamiast zmuszać przybyszów do asymilacji, przystosowują się do nich same.
Prawo islamskie zostało oficjalnie zaadoptowane we Wielkiej Brytanii, gdzie tajne sądy sharii mają już prawo decydować w przypadku muzułmanów.  A sam arcybiskup Canterbury przyznaje, że „adaptacja” niektórych aspektów prawa sharii „wydaje się być nieunikniona”.  Prawodawstwo kanadyjskiej prowincji Ontario tylko dlatego niedawno odrzuciło prawo szarii, że sprzeciwiło się temu stowarzyszenie kobiet islamskich w Kanadzie, które nie chce powrotu do niewolnictwa.   

Rząd Francji, która „gości” 6 milionów legalnych i tyleż nielegalnych muzułmanów, stracił kontrolę nad tzw. „les banlieues”, gęsto zaludnionymi zbiorowiskami, w większości wyznawców Mahometa, otaczającymi większe miasta francuskie.  Legalne we Francji rozprowadzanie Biblii kończy się gwałtownymi rozruchami, jeśli tylko ktoś odważy się na dystrybucję Pisma Św. w „les banlieues”.
Współczynnik płodności kobiet w Holandii liczy sobie zaledwie 1.66.  I byłby znacznie niższy, gdyby nie milionowa armia emigrantów muzułmańskich.  Współczynnik płodności dla holenderskich muzułmanek wynosi bowiem około 3.  Rdzenni, post-chrześcijańscy Holendrzy wolą w aureoli prawa mordować swoich najmłodszych i najstarszych.

Rację miał Stefan Kisielewski, gdy pisał kiedyś, że „Europa straciła ducha wojownika”.  Gdyby tylko szło teraz o „duch wojownika”  Totalne odrzucenie przez Europę światopoglądu chrześcijańskiego dostarcza nowego ładunku wybuchowego potęgującej się bombie demograficznej muzułmanów.  Tej tykającej bombie, podkładanej Europie przez samych Europejczyków, którzy zatracili zdolność widzenia sensu życia ludzkiego poza tym, co jest teraz i tutaj.  I poza tym, co daje przyjemność lub komfort.  Wyłącznie samemu sobie.  Bez zobowiązań małżeństwa czy rodziny.  Bo, Europejczycy, w swojej ślepocie, przestali wierzyć w przyszłość na tyle, aby tę przyszłość przekazać następnym generacjom swoich potomków.
Rezultatem tego zaniku instynktu samozachowawczego rdzennych Europejczyków  jest ich poziom rozrodczości, głęboko poniżej poziomu prostej wymiany pokoleniowej.  Jesteśmy więc naocznymi świadkami samodestrukcji kultury i społeczeństwa.  W Europie zakorzeniają się zmiany cywilizacyjne.   Pojawia się kultura, którą nasz Rodak nazwał cywilizacją śmierci. 

Jednakże, aby narodziła się cywilizacja śmierci trzeba było wcześniej ogłosić „śmierć Boga” i Jego Świątyń.  I zamienić te świątynie na sale koncertowe i muzea.  Marginalizując wiernych jako dinozaurów, wsteczników, moherów i homofobów.  

Cóż więc niesie przyszłość?  Rezerwaty autochtonicznych Europejczyków, na wzór rezerwatów dla Indian w Ameryce Północnej czy aborygenów w Australii?  Europa jako muzeum wymarłej zachodniej kultury. Muzeum, obsługiwane przez podstarzałych, bezdzietnych autochtonów i entuzjastycznie zwiedzane przez demograficznie liczne, młode i demografią prężne narody islamu i Azji?

czwartek, 4 sierpnia 2011

Dwie katastrofy, Grupa Laokoona, a my jak Chochoły

Musieliśmy zorganizować ekspertów i nadzór administracyjno-rządowy
nad pracą takiej komisji. Nie mówiąc o nadzorze takim merytoryczno-politycznym.”
                                                                           -   Donald Tusk, 29 lipca, 2011






„Smoleńsk 2010” staje się coraz bardziej symbolem dwóch katastrof.  Tej pierwszej, w której zginął Prezydent Lech Kaczyński wraz towarzyszącymi mu 95 osobami.  Jak i tej drugiej - katastrofy państwa polskiego, które nie chce, albo nie potrafi zbadać, co spowodowało tę pierwszą.
Ujawnienie prawdziwej przyczyny tragedii smoleńskiej wymaga dochodzenia w następujących, często przenikających się wzajemnie wymiarach: politycznym, technicznym, administracyjnym oraz tym - ludzkiego błędu.  I każdy z nich może dołączać się do tego, co znalazło swoje nieodwracalne fatum w tajemniczej mgle nad Smoleńskiem.  Jednocześnie, we wszystkich tych czterech aspektach, uwikłane są dwa rządy - polski i rosyjski.  I choćby niektórzy bardzo chcieli, to tych rządów pośredniej lub bezpośredniej roli w katastrofie nie można a priori wykluczyć.  Rządy te są jak węże z antycznej Grupy Laokoona, oplątujące śmiertelnym uściskiem trojańskiego kapłana i jego dwóch synów.  Tyle tylko, że tym razem oplątują wprowadzanego w pułapkę Tupolewa z polskim godłem.  
Prezydent Kaczyński, od samego zarania swojego urzędowania, traktowany był zarówno przez rząd polski Donalda Tuska jak i przez premiera Federacji Rosyjskiej, Putina, delikatnie mówiąc - wrogo. I ta wrogość zaczęła w sposób perwersyjny łączyć oba reżimy.  Jej ukoronowaniem była pamiętna scena, kiedy obaj „mężowie stanu” padli sobie w objęcia w obliczu tragicznej śmierci polskiego prezydenta.  Przypomina to historyczne zdjęcie słynnego pocałunku Breżniewa z Honeckerem.  Dzieje uścisków międzynarodowych lubią się powtarzać.
Rosjanom, ś.p. Prezydent był od samego początku cierniem w oku.  Jeśli nawet nie kłodą, rzuconą na drodze do energetycznego uzależniania Europy. To on organizował kraje Europy Środkowo-Wschodniej w niebezpiecznie dla Moskwy rosnącą siłę.  Co więcej, to właśnie on aktywnie sprzeciwiał się neo-imperialnym planom Kremla, kiedy ten zaczynał zdradzać apetyt na dopiero co wyrwane mu republiki radzieckie.  Na trwale zapisała się już na kartach historii walki o wolność narodów bohaterska wyprawa Prezydenta w obronie Gruzji.  Pod hasłem „Za wolność waszą i naszą”, w tradycji wielkich Polaków, jak Kościuszko czy Pułaski.
Z kolei rządowi Platformy Obywatelskiej przeszkadzał Lech Kaczyński na drodze do nirwany.  Tej ahistorycznej i przez to anty-narodowej, neo-liberalnej Europy.  Nie mówiąc już o paranoidalnym strachu rządu Tuska przed otwarciem procesu lustracji w przypadku dojścia do władzy Prawa i Sprawiedliwości.  A zagrożenie takie trwało dopóty, dopóki symbolizował je Lech Kaczyński, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej. Stąd te głębokie pokłady nienawiści do Prezydenta, zarówno w Platformie, jak i w przeważającej części zideologizowanych i kontrolowanych przez tę partię mediów i salonów.
Wrogość tę jaskrawo odzwierciedlała liberalna werbalistyka epitetów i obelg rzucanych na braci Kaczyńskich.  Eskalacja nienawiści szła dalej.  Pojawiły się terrorystyczne nawoływania ministra spraw zagranicznych Sikorskiego do „dożynania watah”, ekstynkcyjne życzenia premiera Tuska: „wyginiecie jak dinozaury”, rozważania marszałka Sejmu Komorowskiego jak to „przyjdą wybory prezydenckie, albo prezydent będzie gdzieś leciał, i to się wszystko zmieni”.  A propos, ileż to trzeba faryzeuszostwa w człowieku i arogancji w stosunku do obywatela, aby wypisywać, jak Sikorski w liście do prokuratora generalnego Seremeta, że „w świetle tego, co wydarzyło się w Norwegii widać dobitnie, że mowa nienawiści może wprost prowadzić do niewyrażalnej tragedii”.
Czy nie jest zatem oczywiste, że natychmiast po trudnej do wyjaśnienia śmierci Prezydenta, ta cała agresja wykrzykiwanych publicznie pod jego adresem nienawiści i gróźb fizycznego unicestwienia, winna w sposób naturalny przerodzić się w poszlaki przy dochodzeniu przyczyn tragedii?  Przecież do ulubionych wątków poruszanych przez ministrów w rządzie premiera Tuska należą dywagacje na temat tragicznych skutków tzw. mowy nienawiści w mediach społecznych. 
Wyobraźmy sobie, że nasz sąsiad zamiast odpowiadać „dzień dobry”, za każdym razem wymyśla nam od idiotów, grozi podpaleniem domu i przejściem do rękoczynów, a świadkują temu inni sąsiedzi.  Czy cokolwiek stanie się temu sąsiadowi, gdy pewnego dnia moje spalone zwłoki zostaną znalezione w moim mieszkaniu?  Zbieg okoliczności?  Może tak, a może nie.  Ale zbadać trzeba.  W nowożytne prawo karne wpisana jest wszak zasada domniemania niewinności. Wina powinna być przez prokuratora udowodniona.  A poszlaka nie stanowi dowodu.  Ale przecież niewinnie oskarżeni nie mają się czego bać.
A oto, co zgotowały rodzinom zmarłych i narodowi polskiemu oba rządy, rosyjski i polski w kontrolowanych przez siebie tzw. „końcowych raportach” na temat katastrofy Tupolewa. Zamiast stworzyć warunki do powołania niezależnej komisji międzynarodowej oba rządy postanowiły wziąć sprawę w swoje zabrudzone polityką ręce.  Rezultaty znamy.  W obu raportach ani słowa o tle politycznym śmierci Prezydenta.  I niczego, co by obciążało w rosyjskim raporcie stronę Putina, a w polskim rząd Tuska.  Aż ciśnie się na usta porównanie do sytuacji, w której zażalenie na policjanta Kowalskiego rozpatruje tenże sam policjant Kowalski.

Czy Donald Tusk kiedykolwiek przyzna się w obliczu niezbitych dowodów, do oczywistego konfliktu interesów?  Przeciwnie, jakby nie było tego dosyć, premier dolewa oliwy do ognia. W czasie konferencji prasowej, 29 lipca oświadcza, cytuję dosłownie: „Mieliśmy do czynienia z konkretną katastrofą, konkretnego samolotu.  Musieliśmy zorganizować ekspertów i nadzór administracyjno-rządowy nad pracą takiej komisji.”  I zaraz natychmiast dodaje to niebywałe: „Nie mówiąc o nadzorze takim merytoryczno-politycznym.”
Jakiego to „nadzoru merytorycznego” rządu Tuska, wymaga obiektywne dochodzenie przez biegłych specjalistów przyczyn tragicznej śmierci?  Jakiż to „nadzór polityczny” trzeba wprawić w ruch, aby „ułatwić” ekspertom wydanie ekspertyzy?  Aby byli bardziej, a może mniej obiektywni?  Za podobne słowa, jak te Tuska, wypowiedziane w krajach z historią zdrowej demokracji, tak premierzy jak i inni oficjele państwowi musieli by się poddać do dymisji pod presją wyborców i opozycji parlamentarnej. Brak głośnego odzewu i obywatelskiego protestu Polaków na tak samobójcze oświadczenie szefa rządu oznacza głęboką patologię polskiej demokracji.  Uśpionej przez liberalne media, jak Chochoł z „Wesela” Wyspiańskiego.  I to jest ta druga katastrofa współczesnych Polaków: katastrofa naszego młodego państwa i raczkującej polskiej demokracji.
Przestańmy wreszcie tańczyć wokół Chochoła …

środa, 27 lipca 2011

Republika Weimarska Unii Europejskiej

Stan polityczny, ekonomiczny oraz społeczny państw Unii Europejskiej powoli zaczyna przejmować grozą.  Sytuacja staje się podobna do tej, która panowała w Niemczech Republiki Weimarskiej około roku 1933.  Oczywiście, porównania historyczne nigdy nie są dokładne … 

Tak jak i kiedyś w Deutsches Reich, tak i obecnie widzimy postępujący proces monopolizacji ideologii.  Różnice są w zabarwieniu.  Wtedy faworytem był kolor brunatny, teraz – różowy.  Polityczna prawidłowość staje się oficjalną religią „wspólnoty” XXI wieku.
Przeszkodą na drodze do spełnienia snów naszych współczesnych Goebbelsów jest jednak rodzina.  Zdrowa, normalna psychologicznie i socjologicznie rodzina.  A także baza, na której życie rodziny się opiera – zdrowa moralność.  Stąd, nie tak dawno, byliśmy świadkami niesłychanego sprzeciwu przy usiłowaniach odwołania się, li tylko w preambule konstytucji europejskiej,  do korzeni chrześcijańskich.

Tymczasem w miejsce moralności chrześcijańskiej państwa Wspólnoty promują i wprowadzają  -  „tolerancję.”  Najczęściej przy pomocy usłużnych mediów i niewybieralnych sędziów.  Jednocześnie ta narzucana nam siłą tolerancja jest niesłychanie wybiórcza.  Nie pozwalają się modlić pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu.  Można za to do woli obnażać się publicznie w Paradach „Równości.”
Forsowanej, poprzez inżynierię społeczną, redukcji wpływu rodziców na wychowanie swego dziecka, towarzyszą wzywania do przyjęcia za normę adopcji dzieci przez pary homoseksualistów.  Niezbędną pomoc młodym rodzicom zastępuje się lawinowym wzrostem niekontrolowanej imigracji. Zapytajcie Adama Michnika, jak bardzo spędza mu sen z oczu ten lewacko-liberalny eksperyment na żywej tkance narodów europejskich.

Nic dziwnego, że coraz więcej grup obywateli sprzeciwia się oficjalnym wartościom Unii.  Jednocześnie, jak kiedyś w Niemczech, w latach pomiędzy 1913 a 1933 - pojawiają się w naszej Europie, coraz częściej losowo, akty porażającego, politycznego terroru.  Vide  Madryt 2004 i Londyn 2005. 
Polityka walki z moralnością chrześcijańską ponosi totalną klęskę i „rodzi” zamiast dzieci –  terror i śmierć.  Nakazem chwili staje się powrót do naszych korzeni.

niedziela, 24 lipca 2011

Spadkobiercy PZPR zabierają się za sądy

Prawo, gdy nie ma nic z boskiego daru, jest kamieniem u szyi – pisał grecki poeta.  Wyrok sądu okręgowego w Warszawie - w sprawie wytoczonej przez wydawcę „Gazety Wyborczej”, S.A. Agorę poecie Jarosławowi Rymkiewiczowi - zapisuje się czarnymi zgłoskami w historii polskiego sądownictwa.  To kolejny kamień u szyi tonącej  w politycznej prawidłowosci wolności słowa.  Sam Rymkiewicz proroczo przepowiadał: „To będzie proces, który pokaże, na czym polega i jak wygląda wolność słowa w tym państwie, w którym teraz żyjemy, a które miało być niepodległą Polską.”

Cóż takiego nieprawomyślnego powiedział polski poeta?  Czyżby redaktorzy „Gazety Wyborczej” byli aż tak naiwni czy aż tak aroganccy, aby rzeczywiście wierzyć, że uda im się ukryć przed społeczeństwem, iż to oni właśnie są „duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski”?  A przecież wszystko widać jak na dłoni.  Te uściski i wspólne toasty dobranej czwórki: Michnika, Jaruzelskiego, Kiszczaka i Urbana.  Tę wrogość wobec wszystkiego, co polskie i katolickie. To codzienne pranie mózgów lewacko-liberalną ideologią w „Gazecie Wyborczej”, która ongiś miała być przecież „Gazetą Codzienną” Solidarności.  Tę manipulację zamiast faktów - jako oręże michnikowszczyzny.  I te postkomunistyczne metody perswazji medialnej opierające się na założeniu wybiórczości pamięci ludzkiej, wielopokoleniowej amnezji historycznej i braku inteligencji narodu polskiego.
O ironio!  Przecież sam fakt pozwania do sądu za wyrażenie opinii, która nie nawołuje do przemocy, jest już dowodem, że pozywający jest duchowym spadkobiercą komunizmu, bo to właśnie komunizm prześladował wolne słowo.  Ale czy tym duchowym spadkobiercą jest li tylko strona pozywająca?  Zalecałabym sądowi okręgowemu w Warszawie i innym sądom III Rzeczpospolitej dobrze popatrzeć w lustro. 
Sprawiedliwy sąd zajmuje się faktami i dowodami.  Gdy brakuje faktu i dowodu, nie może być legalnego osądu. To, czy kto jest czyimś „spadkobiercą duchowym”, nie jest ani faktem, ani też nie może być udowodnione zgodnie z prawem.  Nie może być to więc przedmiotem osądu.  Dlatego też, jak do tej pory, żaden sąd na świecie nie próbował rozsądzić sporu miedzy kreacjonistami a ewolucjonistami.   Albo osądzić, która partia jest bardziej „słuszna”: konserwatywna, czy liberalna?  Lub też, która z dwóch gazet jest bardziej natchniona duchem patriotyzmu: „Wyborcza”, czy „Polska”?
Prawo sądowe, albo egzekwowanie tego prawa, gdy sprzeczne z podstawowymi prawami człowieka, takimi jak prawo do wolności słowa i opinii, stają się narzędziem kształtowania opinii publicznej w służbie ukrytej ideologii. Sądy w PRL były o tyle lepsze od sądów obecnej PRL Bis, że ich marksistowska podstawa ideologiczna i służebność wobec PZPR były jawne i zatem powszechnie znane.  Każdy więc z góry wiedział, że sąd jest niesprawiedliwy. Teraz zaś Polska gubi się w mgle politycznie prawidłowego kamuflażu.  
Zatem czyim „duchowym spadkobiercą” jest obecne polskie sądownictwo, w kwestii zarówno litery prawa, jak i jej egzekwowania przez poszczególnych sędziów?  I kto to kiedykolwiek  rozsądzi?  Bo przecież nie obecne sądy polskie.  I nie tacy sędziowie jak Marek Jabłoński - ten, który wysyłał przywódcę opozycji do psychiatry, czy Małgorzata Sobkowicz-Suwińska - ta od oceniania spadkobierców duchowych. To właśnie oni i im podobni są intelektualnymi i duchowymi spadkobiercami systemu PRL, z nową, zeuropeizowaną, politycznie prawidłową i Platformie Obywatelskiej wierną twarzą. Tacy właśnie sędziowie, i to sądownictwo, które odchodzi od prymatu faktu i dowodu, a skazuje za opinie, czyni z nas PRL Bis i knebluje usta prawdzie.  
W końcu jednak mamy takie sądy i prawodawstwo, na jakie my sami, jako społeczeństwo, pozwalamy. Ale bez diagnozy choroby toczącej polskie sądownictwo, leczenia być nie może. Od czegoś trzeba zacząć.